Z Zuzią i Julią o anoreksji atypowej, czyli kiedy zaburzenia odżywiania wydają się Ciebie nie dotyczyć.
Twoje objawy nie mieszczą się w kryteriach diagnostycznych, BMI mieści się w normie. Mimo że jedzenie cały czas zajmuje Twoje myśli, nie dopuszczasz do siebie, że możesz zmagać się zaburzeniami odżywiania. Atypowe zaburzenia mają ogromną siłę perswazji. Ani osoba chorująca, ani jej otoczenie nie dostrzegają „wystarczających” symptomów, które mogłyby świadczyć o chorobie. Zupełnie niesłusznie. Z Julią i Zuzią rozmawiamy o ich doświadczeniu anoreksji atypowej, którą przez lata próbowały wypierać.
Jak objawia się anoreksja atypowa?
Julia: Zaczyna się niewinnie. Pamiętam, że wróciłam z rodzicami z wakacji, zaraz miałam zaczynać liceum. Postanowiłam zrzucić pięć kilogramów, zaczęłam codziennie ćwiczyć, podjęłam wyzwanie miesiąca bez słodyczy. Naturalnie przyszło mi ograniczanie także innych pokarmów, dzieliłam je na dobre i złe. Na początku zbierałam pochwały, że świetnie dbam o siebie. Jednak po trzech miesiącach poczułam się zmęczona ciągłą kontrolą, dużo płakałam, czułam się bezsilna.
Mimo to nie myślałam, że mam zaburzenia odżywiania. Choć na ponad dwa lata straciła miesiączkę, wydawało mi się, że moje objawy nie są wystarczające, abym klasyfikowała się jako osoba chora. Schudłam 17 kilo, doszłam do 46 kilogramów, ale waga ta wydawała mi się za duża jak na anorektyczkę, bo moje BMI nigdy nie spadło poniżej 15,5.
Zuzia: U mnie zaburzenia pojawiły się w ostatniej klasie gimnazjum, kiedy moja mama przeszła na restrykcyjną dietę. Zaczęła inaczej gotować i ja to podłapałam. Miałam już na tym etapie przykre doświadczenia krytykowania mojego ciała, które spotykało więcej dziewczyn w mojej szkole. Dieta była moim odkryciem, zaczęłam stopniowo ograniczać jedzenie.
Wakacje przed początkiem liceum wydawały mi się idealnym momentem na to, aby stworzyć nową siebie. Szybko straciłam miesiączkę, mama zabrała mnie do ginekologa. Lekarz kazał mi się zważyć, okazało się, że moje BMI jest na skraju wagi prawidłowej. Jako że znałam wszystkie wskaźniki BMI, wiedziałam, że nie klasyfikuję się do kategorii „niedowaga”, na czym bardzo mi zależało. Ginekolog powiedział, że muszę przytyć, przed czym bardzo się wzbraniałam. Chowałam i wyrzucałam jedzenie, bałam się utraty kontroli.
Jedzenie stało się Waszą obsesyjną myślą, byłyście bardzo szczupłe a Wasza waga niska. Czy wymarzone BMI był jednym kryterium, na podstawie którego byłyście skłonne do siebie dopuścić myśl, że możecie chorować na anoreksję?
Zuzia: Właściwie to tak, ale na mnie duży wpływ miał też internet. W tamtym czasie popularne były blogi pro-ana, które promowały głodzenie się, ale też okaleczenia i inne autodestrukcyjne zachowania. Większość dziewczyn, które obserwowałam w sieci, było o wiele bardziej wychudzonych ode mnie, niektóre z nich musiały być hospitalizowane. Wydawało mi się, że między nimi a mną nie ma porównania, w mojej głowie byłam niegodna zakwalifikowania siebie do ich grona.
Julia: Ja porównywałam się do moich koleżanek, które były zdrowe i naturalnie chudsze ode mnie. Przekonywałam siebie, że nie mam poważnego problemu. Kiedy chudłam pięć kilogramów, mówiłam sobie, że jeszcze trochę dam radę. Cel cały czas się przesuwał, nie widziałam przed sobą żadnej granicy.
Jak na te symptomy reagowało Wasze otoczenie?
Julia: Na początku moja rodzina mnie wspierała, podkreślała, że dbam o siebie. Podziwiano moją samodyscyplinę. Po pięciu miesiącach rodzice zaczęli niepokoić się moją niekończącą się dietą, ale chyba sami przed sobą nie chcieli przyznać, że coś jest nie tak. Zadziałał dopiero zewnętrzny bodziec, kiedy moja sąsiadka – lekarka – zasugerowała mojej mamie, aby zabrała mnie do lekarza. Wtedy pierwszy raz poszłam psychologa.
Zuzia: Moje koleżanki zauważały, że jem bardzo mało i odmawiam sobie słodyczy. Podkreślały moją chudość, co odbierałam jako komplement. Jednak w moim odczuciu nie byłam wystarczająco szczupła, ponieważ niektóre ze znajomych były jeszcze mniejsze ode mnie – bez odchudzania, naturalnie. W domu kłóciłam się z rodziną o to, że nie chciałam nic jeść. Wszystko zmieniło się, kiedy zmarł mój tata. Poczułam, że nie mogę zostawić mojej mamy samej. Usłyszałam od niej, że muszę o siebie dbać, bo ona nie ma siły. Nie zdecydowałam się na terapię u psychologa czy psychiatry, próbowałam sama poradzić sobie z tym problemem przy pomocy przyjaciółki, która też doświadczyła zaburzeń odżywiania. Starałyśmy się siebie wspierać w poprawie naszych nawyków jedzeniowych.
Julia: Czy radzenie sobie z anoreksją sprawiło, że popadłaś w inną skrajność?
Zuzia: Zaczęłam intensywnie ćwiczyć, przeszłam na weganizm, wypracowałam nieco ortoreksyjne nawyki, ale to i tak było lepsze – nauczyłam się sama zdrowo gotować. Z drugiej strony zdarzały mi się momenty, które można by zakwalifikować jako napady jedzenia. Dopiero kiedy przeprowadziłam się do Warszawy, po kilku miesiącach podjęłam się terapii ze względu na stany lękowe i depresję.
Julia: Dopytuję, bo u mnie pod wpływem wizyt u psychologa, zaczęły pojawiać się inne objawy. Obsesyjnie kontrolowałam to, co jem, ważyłam produkty – doszło do tego, że nawet bałam się posmarować się kremem, bo wydawało mi się, że przez to zobaczę na wadze większy numerek. Pamiętam, że pojechałam wtedy na krótką wymianę do Niemiec – bez wagi. Cały ten czas się głodziłam, czułam, że tracę kontrolę. Ostatniego dnia pojechaliśmy na wycieczkę do Francji, dopiero tam się złamałam. Moi znajomi przekonywali mnie, żebym spróbowała coś z lokalnych potraw. Pod wpływem nacisku, zdesperowana długą głodówką, pozwoliłam sobie zjeść croissanta z czekoladą. Puściły mi wszelkie ograniczenia, tego dnia jedzeniu nie było końca. Wpadłam w szał – zjadłam kilka czekolad, opakowań ciastek, wypiłam wielką, słodką kawę z bitą śmietaną. Przyjaciele poczęstowali mnie alkoholem, jedliśmy razem pizzę. Kiedy po tym epizodzie przyjechałam do domu, wybuchłam płaczem. Czułam, że dwa głupie dni zniszczyły wszystko, zawiodłam siebie i moje otoczenie. To był dla mnie koniec świata, a jednocześnie początek nowego zaburzenia – kompulsywnego objadania się.
Jak długo to trwało?
Julia: Moje napady odchodziły i wracały przez pięć lat. Potrafiłam przytyć 10 kilogramów, a następnie zrzucić pięć. Jednak moja waga utrzymywała tendencję wzrostową, w pewnym momencie doszłam do 82 kilogramów. Nie umiałam tego przerwać mimo uczęszczania na terapię. Nie mogłam zrozumieć, że jedzenie jest tak naprawdę tylko objawem. Nie pojmowałam też, dlaczego terapeuta nie daje mi konkretnych wytycznych dotyczących jedzenia, abym raz na zawsze potrafiła schudnąć. Poruszaliśmy tematy rodzinne, szkolne, odkopywaliśmy przeszłość, czego bardzo nie chciałam, bo nie uznawałam tego za część mojego problemu.
Czyli na tamten moment terapia nie przynosiła efektów?
Julia: Czułam blokadę – sięgałam po pomoc, ale tak naprawdę jej nie chciałam. Ze względu na to, że mocno przytyłam, na nowo zaczęłam się nieumiejętnie odchudzać. Straciłam 10 kilo, a następnie wygrałam w szkolnym konkursie terapię z dietetykiem i po paru miesiącach wróciłam do wagi 57 kilogramów. Byłam wycieńczona, męczyło mnie nawet wejście po schodach, ale przekonywałam samą siebie, że mogę jeszcze trochę schudnąć.
Od tamtej pory na nowo zmagam się z anoreksją i dążę do coraz niższej wagi. Daje mi to poczucie tożsamości i wartości. Choć moja świadomość żywieniowa jest duża, kompletnie nie mogę poradzić sobie z moim zaburzeniem. Dodatkowe 100 gram na wadze wciąż wyprowadza mnie z równowagi. Przełomem był dla mnie moment, w którym zaproponowano mi terapię na Dziennym Oddziale Psychiatrycznym – dopiero wtedy uwierzyłam w to, że mam realny problem i mogę oddać się w ręce osób, które będą wiedziały, jak mi pomóc.
A jak było w Twoim przypadku Zuzia? Czy samopomoc, którą w pewnym momencie postanowiłaś sobie okazać, dała trwałe efekty?
Zuzia: Kiedy pod wpływem depresji udałam się na terapię, moja terapeutka stwierdziła, że osiągnęłam bardzo dużo – mimo lęków, zaczęłam jeść i przestałam się ważyć, co w leczeniu jest milowym krokiem. To była prawda, jednak do tej pory uważam, że mój stosunek do jedzenia nie jest zdrowy. Nie wiem nawet, co to w ogóle znaczy. Co prawda moja waga przestała dla mnie istnieć, ale nadal byłam i jestem pełna samokrytycyzmu. Przeglądając się w szybach czy witrynach sklepowych, nadal wierzę w to, że moje ciało jest nieproporcjonalne, zdeformowane.
Nawrót zaburzeń miał miejsce ostatnio, pod wpływem tego, że musiałam znaleźć nowego endokrynologa. Podczas wizyty, lekarz zapowiedział, że będzie musiał mnie zważyć. Zamarłam i zaczęłam płakać. Poszłam do łazienki i zastanawiałam się, co zrobić, bo bardzo długo nie sprawdzałam swojej wagi, a jej nieznajomość dawała mi pewne poczucie bezpieczeństwa. Uznałam, że wyjdę i poproszę, aby lekarz zapisał wagę na kartce, ale nie czytał jej na głos. Mój plan się jednak nie powiódł, musiałam sama odczytać numerek. Byłam spanikowana, próbowałam na szybko oszacować, jaka może być moja waga. Uznałam, że będzie to maksymalnie 60 kilogramów. Stanęłam i zobaczyłam przed sobą 65 kilo. Następnego dnia byłam już na poradzie interwencyjnej.
Znalazłaś się w sytuacji stresowej, do tego musiałaś zrobić coś wbrew swojej woli. Ożywiło to wspomnienia i mechanizmy, które tak długo starałaś się zwalczyć.
Zuzia: Poczułam, że jestem po prostu gruba. Byłam przerażona, bo miałam wrażenie, że ten cały anorektyczny schemat zacznie się na nowo, a tak bardzo nie mam na to siły. Emocjonalnie wciąż przeżywam to, co zjem. Choć nie jest to już obsesyjne, nie znaczy, że całkowicie zniknęło to z mojego życia. Czuję się tym po prostu zmęczona.
A jaką rolę odegrały w Waszych doświadczeniach media społecznościowe, coraz większa otwartość osób, które nie radzą sobie z wizerunkiem własnego ciała czy trend na ciałopozytywność?
Julia: Moim problemem jest to, że kryteria, według których oceniam innych, nie znajdują zastosowania w moim przypadku. Potrafię być wyrozumiała dla innych, ale wobec siebie stosuję zupełnie inne wyznaczniki. Przez ostatnie pół roku stopniowo redukowałam ilość kont obserwowanych na Instagramie, zostałam przy tych, które publikują wartościowe i pozytywne treści. Dopiero na koncie Ani Cyklińskiej (@psychoedu_) zobaczyłam post o anoreksji atypowej i po raz pierwszy poczułam, że być może moje objawy klasyfikują się jako zaburzenia odżywiania. Szukam w internecie tylko wspierających treści, które są dla mnie formą afirmacji – jesteś wystarczająca, możesz mieć gorszy dzień, masz prawo wyrażać własne emocje. Czasem wydaje mi się, że to, co czytam w sieci, jest bardziej pomocne niż komentarze w realnym życiu w postaci: „Weź się w garść, uśmiechnij się w końcu”.
Zuzia: W pełni Ciebie rozumiem! To, jakie wsparcie potrafię okazać innym stoi w kontrze do tego, jak sama siebie traktuję. Trend na ciałopozytywność jest ważny, ale widząc nawet fajne ciało plus size, wydaje mi się, że jest ono piękniejsze niż moje. Mało interesuje mnie fakt, że ta kobieta na zdjęciu ma mniejszy biust i wąskie ramiona, skoro ja mam inne ciało i nie jestem w stanie znaleźć jego dokładnego odbicia na Instagramie. Akceptuję innych mimo ich niedoskonałości, ale sama padam ofiarą porównań. Dlatego nie mogę konsumować za dużo ciałopozytywnych treści, ponieważ zawsze znajduję na obrazkach takie elementy, które są lepsze niż moje. Wówczas komunikat nie pełni swojej docelowej funkcji.
Czy jest coś, co daje Wam nadzieję na to, że kiedyś zwalczycie swoje zaburzenia?
Julia: Obecnie nie wyobrażam sobie nie ważyć produktów czy zjeść czegoś ugotowanego przez drugą osobę. Mam jednak poczucie, że wyciągnęłam rękę po pomoc, jestem w trakcie leczenia, przyznałam przed sobą, że mam problem – zrozumiałam, że mierzę się z chorobą. Wiem, że nie polubię swojego ciała, dopóki w mojej głowie nie dojdzie do przewartościowania. Czekam na ten moment i pomaga mi w tym myślenie o każdym kolejnym, małym kroku ku zdrowiu, który mogę wykonać. Bo życie jest fajne, ciekawe, ale też ulotne – chciałabym z niego maksymalnie skorzystać.
Zuzia: Mnie motywuje to, że wróciłam na terapię. Czuję się gotowa, aby rozwiązać swój problem z jedzeniem, widzę, jak bardzo autodestrukcyjne jest to, co robię. Są takie momenty, w których spoglądam na siebie w lustrze i czuję akceptację. Kiedy pojawia się to naturalnie, spontanicznie i nie muszę sama siebie przekonywać, że jestem okej, wiem, że w przyszłości mogę dojść do takiego stanu, w którym to uczucie zadowolenia z siebie będzie czymś normalnym. Dziś wkładam w to jeszcze dużo pracy.